17.11.2023 r.
Od miesiąca z niewielkim haczykiem zmagam się z niedowładem lewej strony twarzy. Moja gehenna rozpoczęła się piętnastego października. Dzień przed pojawieniem się wszystkich objawów czułam, że coś jest nie tak z moją facjatą. Nie mogłam bowiem się uśmiechnąć, zamknąć lewego oka i napić wody z butelki. W poniedziałek, szesnastego października, obudziłam się z paraliżem lewej strony twarzy. Radek urwał się czym prędzej z pracy i pomógł mi dostać się na SOR.
Na pogotowiu zostałam dość dokładnie przebadana. Z ust neurologa padł wyrok: porażenie nerwu twarzowego. Lekarz oświadczył, że prawdopodobnie winne jest przewianie podczas spaceru. Zaznaczył też, że mogę nie odzyskać w pełni dawnego wyglądu twarzy. Tak, pocieszył mnie, doprawdy... Byłam przerażona i spanikowana. Co za szczęście, że mogłam liczyć na towarzystwo Radka. Był ze mną przez cały czas. Gdyby nie on... pewnie ogarnęłaby mnie czarna rozpacz.
Na szczęście, nie było potrzeby, żebym została w szpitalu na dłużej. Dostałam wypis z instrukcjami, co począć dalej. Lekarz przepisał mi sterydy, ale z perspektywy czasu stwierdzam, że mi nie pomogły. Zażywam dalej odpowiednie witaminy.
Wróciłam do domu, przerażona i kompletnie załamana. Szczęście w nieszczęściu, że Radek był tak wspaniałomyślny, że zorganizował sobie zwolnienie opiekuńcze na kilka dni. Kocham za to Męża z całych sił serducha. Gdybym została sama w domu w tym trudnym czasie, z pewnością dopadłyby mnie najczarniejsze myśli.
Radek czym prędzej umówił mnie na spotkanie z fizjoterapeutą. Byłam zmuszona udać się na wizytę prywatną, bo najbliższy wolny termin w ramach NFZ miał miejsce w... lutym przyszłego roku. Do tej pory nie miałabym już połowy facjaty. Z pewnością utraciłabym nadzieję, że pewnego dnia odzyskam czucie.
Fizjoterapeuta zrobił mi masaż i przeprowadził parę ćwiczeń, nie do końca przyjemnych. Zalecił też domową rehabilitację, którą skwapliwie wykonuję. Każdego dnia muszę robić głupie miny do lustra (na przykład zadzierać nos czy robić z ust podkówkę), atakować martwy policzek garścią wykałaczek (lekko, ale szybko), ogrzewać twarz poduszką elektryczną (to akurat bardzo lubię, bo w trakcie udaje mi się uciąć przyjemną drzemkę) i nosić specjalny plaster (przez pierwsze dni był dla mnie wybawieniem, bowiem umożliwiał mi w miarę normalne mówienie i jedzenie).
Niestety. Mijają nieubłaganie kolejne tygodnie, a wyraźnego progresu brak. No, dobrze, jest zauważalna drobna zmiana. Jestem już w stanie obyć się bez plastra. Pamiętam, że trzy tygodnie temu nie byłam w stanie normalnie jeść i pić. Mówienie także sprawiało mi znaczny problem. Teraz jest lepiej, ale chciałabym, aby poprawa była wyraźniejsza.
W ostatnią środę wybraliśmy się do neurologa. Wiem, że byłam badana przez specjalistę na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, ale od tego dnia minął miesiąc, a nadal nie umiem się uśmiechać. Nie domyka mi się też lewe oko. Czekaliśmy w kolejce przez blisko godzinę, bowiem spóźnił się lekarz. W poczekalni siedziała bardzo, bardzo chora kobieta i zgodziliśmy się, aby weszła do gabinetu przed nami.
Lekarz zalecił mi MR głowy i badanie krwi (pod kątem potencjalnej boreliozy). Wszystko to nieźle kosztuje, ale moja Mama obiecała nas wspomóc. Przyznam szczerze, że wyszłam z gabinetu załamana. Dowiedziałam się bowiem, że mogą być różne przyczyny mojego stanu. Radek uspokaja mnie, że jest to badanie dla świętego spokoju. Neurolog jednak zwrócił uwagę na fakt, że moja przypadłość trwa już dość długo. Wizyty u fizjoterapeuty są na razie zbędne. Neurolog oświadczył, że mam kontynuować domową rehabilitację. Okej, nie ma większego problemu.
Przyznam szczerze, że dopada mnie panika, gdy pomyślę o tym wszystkim. Przeraża mnie szczególnie rezonans magnetyczny. Nigdy nie byłam badana w ten sposób. Mama zapewnia mnie, że nie ma czego się bać, że jest to badanie nieinwazyjne i bezbolesne. Podczas niego podobno pacjent słyszy huki, ale Mama utwierdza mnie w przekonaniu, że to nic przerażającego. Podobno można skorzystać z zatyczek do uszu. Wszystko trwa ponoć kilka minut. Z początku wyobrażałam sobie, że zamykają człowieka w tubie przypominającej trumnę. Okazało się jednak, że urządzenie obejmuje tylko głowę. Mam nadzieję, że nie będzie mi trudno wytrzymać nieruchomo, w jednej pozycji... Ale podobno trwa to kilka minut, więc powinnam dać sobie radę.
MR zostanie wykonany 23 listopada, po południu. Mama i Radek będą ze mną w tym czasie. Dziękuję, że mogę liczyć na duchowe wsparcie najbliższych. Gdyby nie oni, byłoby ze mną naprawdę kiepsko. To dla nich chcę być zdrowa, dla nich pragnę żyć. Jestem pewna, że zniosę wszystko, jeśli będę mogła liczyć na nich obecność i pokrzepienie w każdym momencie. Oprócz zdrowia, bardzo ważna jest również miłość. Tak, teraz potrzebuję Mamy i Radka jak nigdy dotąd. Przekonałam się już wielokrotnie, że mogę na nich polegać. O każdej porze dnia i nocy.
Jest poprawa, musi być. Być może jej nie dostrzegam. Jeszcze trzy tygodnie temu nie byłam w stanie normalnie przyjąć medykamentów, bo nie mogłam pić bez krztuszenia się i oblewania wodą. Pigułki utykały mi w przełyku. Dręczyły mnie także kłopoty z jedzeniem (szczególnie ryżu i zupy) i piciem. Teraz, dzięki Bogu, nie jest aż tak tragicznie. W sumie jest do zniesienia, ale martwię się, czy kiedykolwiek odzyskam czucie w lewej części facjaty... Niebawem Święta Bożego Narodzenia, chciałabym być szczęśliwa w tym okresie. Chciałabym móc szeroko się uśmiechać. A jeśli nie będzie mi dane wykurować się przed Świętami... to proszę opatrzność, żeby pozwoliła mi cieszyć się i radować pomimo przeciwności losu.
***
Parę dni temu otrzymałam od losu kolejną lekcję. Bardzo ważną, prawdopodobnie najważniejszą. I wierzę, że wiele z niej wyniosłam, że doszłam do właściwych wniosków.
Zrozumiałam bowiem, że zawsze, zawsze może być dużo, dużo gorzej. Owszem, to, co obecnie mnie spotyka, nie jest niczym wesołym. Przekonałam się jednak, że nie jest wcale najgorzej. Mogłam, dla przykładu, stracić... wzrok.
Tak. Parę dni temu sądziłam, że już nigdy więcej nie zobaczę świata. Obawiałam się, że w ten sposób kończy się moja przyszłość. Nie chciałabym bowiem żyć w takiej sytuacji. Wolałabym umrzeć, niż nigdy nie zobaczyć Radka czy mojej Mamy. Tak, to prawda - nie spotkało mnie najgorsze. Jest źle, tego nie da się ukryć. Ale ta nauczka od losu uzmysłowiła mi, że moja dalsza droga mogła być jeszcze bardziej wyboista i kręta. Owszem, los zapędził mnie w ślepą uliczkę, ale wierzę, że uda mi się odnaleźć drogę ewakuacyjną.
To, co się wydarzyło, stało się kompletnie bez ostrzeżenia, bez zbędnych ceregieli. Siedziałam sobie zwyczajnie, po prostu przy komputerze i... dotarło do mnie, że tracę wzrok. Boże, szczęście w nieszczęściu, że Radek był wtedy w domu. Pobiegłam czym prędzej do Męża i oznajmiłam, że najwyraźniej tracę wzrok. Wpadłam w prawdziwą panikę, ogarnął mnie ogromny popłoch. Nie, ja nie byłam gotowa na to, że prawdopodobnie już nigdy nie zobaczę Męża! Nie docierało do mnie, że już nigdy więcej nie przeczytam książki czy nie napiszę wiersza. Tak, wolałabym umrzeć, niż żyć w takim stanie.
Zaczęłam się żarliwie modlić. Tak, tylko w modlitwie dostrzegałam dla siebie ratunek w danej chwili. I wiecie co? Zaczęłam odzyskiwać wzrok. Tęczowe koła, które majaczyły mi przed oczami, powoli ustępowały. Znów widziałam otaczający mnie świat.
Jejku! Nie mam pojęcia, co to było, ale przeraziło mnie do tego stopnia, że okrutnie skoczyło mi ciśnienie. Powoli jednak zaczęłam wracać do wewnętrznej równowagi. I widziałam, znów widziałam! To był najpiękniejszy moment w moim całym życiu. Pomyślałam sobie, że okej, mam sparaliżowaną połowę twarzy. Dotarło jednak do mnie, że można z tym jakoś żyć. Wprawdzie beznadziejnie, ale jest to wykonalne. Owszem, byłoby mi cholernie ciężko, gdybym nie mogła już nigdy więcej się uśmiechnąć. Stałoby się jednak jeszcze podlej, jakbym jednak utraciła wzrok. Tak, to byłaby najgorsza możliwość. Walczę o powrót do sprawnej twarzy, codziennie odbywam tę zafajdaną domową rehabilitację - ale nie zapominam, że mógł mnie czekać jeszcze cięższy los... Za to jestem wdzięczna opatrzności.